poniedziałek, 1 grudnia 2008

100 funtów

Sobota wieczorem.
Po piątkowej ostrej jeździe walczę z psychiką i zmęczeniem ciała, by znów wyjechać na miasto.
Ruch jest duży - nareszcie! Chyba wiadomości o słabnącej recesji podziałały pozytywnie na mieszkańców Londynu.

---

Godz. 23. Na mieście jestem juź od 3 godzin. W kieszeni kilka szeleszczących banknotów 5-cio i 10-cio funtowych.
Jadę sobie więc zadowolony Dean Streat, źeby na chwilę uciec od zatłoczonego Old Crompton i poszukać "zagubionych dusz" (ludzi, którzy się zgubili i tylko marzą o tym, żeby jakaś riksza ich zabrała) na Soho SQ. Nagle:
-PIIIIII PIIIII!!!
Jadę spokojnie dalej, skrzyżowanie: piesi, samochody - zatrzymuję się, źeby przepuścić.
-PIIIIII PIIIIIIIIII!
No nie, nikt mi nie będzie trąbił, gdy jeżdżę zgodnie z prawem. Zdenderwowany zsiadam z rikszy, by międzynarodowym znakiem pokazać kierowcy, co o nim sądzę.
- Ty pieprzony imigrancie, nie masz prawa jechać środkiem drogi (po pierwsze mam prawo, po drugie droga była na tyle wąska, źe i tak by mnie nie wyprzedził). Spieprzaj stąd!
Wracam do rikszy, jeszcze nie zdąźyłem usiąść...
- PIIIIII PIIIIII! Bach! - Mercedes uderzył w moją rikszę i przepchnął ją kilka metrów.
OK, teraz się na prawdę wkurzyłem. Staję przed maską Mercedesa z klnącym na czym świat stoi kierowcą w środku i przyglądam się tablicy rejestracyjnej. Wyciągam telefon i dzwonię pod 112, ostrzegam kierowcę, żeby nigdzie się nie ruszał, bo wzywam policję. Ten jednak juź wysiada z samochodu, by za chwilę rzucić moją rikszą w jedną z bocznych uliczek - z impetem uderza ona w krawężnik, a kierowca juź zabiera się do ruszania. Nieugięcie stoję przed maską samochodu i czekam na połączenie. Mercedes rusza, uderza zderzakiem w moje kolana, cofam się, samochód znowu napiera, nie mam wyboru, uskakuję w bok. Jest połączenie.
-"NS08"... - krzyczę do słuchawki, jednak Mercedes znika za rogiem Soho SQ i ostatnie dwie cyfry jego rejestracji pozostaną juź chyba na zawsze tajemnicą. Kończę połączenie z Policją, wsiadam na rikszę - na szczęście nie ucierpiała w tym starciu. Skręcam za róg, widzę potencjalnych klientów. Na mojej twarzy pojawia się wystudiowany uśmiech rikszarza, tylko głos niestety mnie zdradza, gdy zagaduję: "Need a lift?!"

---

Godz. 23.30, Regent Street. Tkwię w korku i z nadzieją wypatruję klientów na chodniku. Nagle ktoś mnie łapie za ramię:
-"Chodż z nami, potrzebujemy Cię na kurs do New Bond Street" - mówi dobrze ubrana para. Przede wszystkim dobrze z oczu im patrzy, więc zapraszam ich umyślnie nieco zbyt majestatycznym ruchem, źeby usiedli z tyłu (klienci to lubią).
-"Nie nie, my nie jedziemy, tylko nasi znajomi. Zaprowadzimy Cię pod klub, moźesz jechać za nami?"
-"OK. To wy jesteście z obsługi klubu, tak?" - ale moje pytanie ginie w zgiełku ulicznym.
Pod klubem.
-"Trochę się może zdziwisz, ale nasza znajoma jest... mocno niedysponowana. Właściwie to jest nieprzytomna"
Dzwonek alarmowy w głowie i od razu chytre pytanie: -"Aha, upiła się? Nie ma problemu, juź miałem takie kursy". Niby potwierdzają, ale widzę coś niepokojącego w ich spojrzeniu.
-"Słuchaj, na New Bond Street stoi srebrny Yaris, zawieziesz ją do tego samochodu" - w czasie gdy dawali mi instrukcje, ochroniarz z klubu niósł nieżywe jak by się zdawało ciało ich koleźanki.
-"Poczekajcie, ktoś z Was musi jechać ze mną."
- OK
Zamieszanie. Dają mi komórkę. Ktoś mi mówi, gdzie jest, ale nie moźemy się dogadać - aź tak dobrze nie znam Londynu, źeby po nazwie mniej znanego sklepu stwierdzić, gdzie znajduje się mój rozmówca. Umawiamy się w innym miejscu, wiozę ich razem z ciałem, przykrywam ich kocem, żeby tak bardzo nie rzucali się w oczy. W czasie jazdy rozmawiamy, zgadzamy się, że pewnie ktoś wrzucił ich koleżancę pigułkę gwałtu do drinka.
Dojeżdżamy do samochodu, przenoszą ciało a wraz z podziękwoaniami w mojej kieszeni ląduje szeleszczący banknot 10-funtowy.

----

Około drugiej nad ranem, Picadilly Circus. Dziwne, oprócz mnie stoi tutaj tylko jedna riksza. Z zadowoleniem więc parkuję jako drugi, gdyż jest to świetna lokalizacja, która nigdy nie zawodzi - na Picadilly złapanie lifta to tylko kwestia czasu. No i akurat konkurencja prawie żadna - czasami bywa, że w tym miejscu stoi kilkanaście riksz.
Gość przede mną to Turek. Pada, więc wyciąga parasol, którym wiwija dookoła zapraszając przechodniów do zajęcia miejsca w rikszy - dobry chwyt marketingowy.
Obydwaj zauważamy dwie dziewczyny. My, jak i chyba wszyscy mężczyżni w okolicy. Jedna z nich jest biała, druga śniada. Ich spódniczki mini pokazują piękne nogi niemalże w całej okazałości i wręcz balansując na granicy turejszych liberalnych norm moralnych. Ich lużne koszulki nie wiadomo jakim cudem i chyba bardziej przez przypadek zasłaniają sutki wspaniałych piersi. Ręce, dłonie, włosy, sposób poruszania się, gadżety - to wszystko dokładnie wykalkulowane i działające - nagle robi się gęsto od pałających rządzą mężczyzn. A dziewczyny wsiadają do rikszy Turka - ale szczęściarz! Nie jeden zawiózł by je za darmo...
Mija chwila, następna chwila, a riksza Turka nie odjeżdża. Co się dzieje? Nagle daszek osłaniający od deszczu opada, i widzę jak Turek stara się przekrzyczeć hałas ulicy i pokazuje dziewczynom, żeby się wynosiły z jego rikszy. A one nie, krzyżują ręce na piersiach i dają do zrozumienia, że nigdzie się nie ruszają. Są rozgoryczone. Pewnie chciały lifta za darmo, a on się na to nie zgodził. Jedna z nich w pewnym momencie rzuca czymś w rikszarza, gdy łapie ją zarękę, zostaje spoliczkkowany. Zaczyna się szarpanina, jedna z dziewczyn (biała blond) bez ruchu ląduje na chodniku, obok niej rozsypana zawartość jej torebki. Druga dziewczyna walczy. Po stronie dziewczyn staje grupa podpitych chłopaków. Odpychają kierowcę od rikszy. W pewnym momencie udaje mu się wsiąść i zaczyna odjeżdżać, jednak dziewczyna rozpoaczliwie chwyta się rikszy i trafia między nią a zaparkowany przy drodze samochód. Widać, że jej nogi są miażdżone w pułapce, w której się znalazły. To rozwściecza mężczyzn - rikszarz dostaje kilka ciosów i salwuje się ucieczką. Staram się przemówić do tłumu, by usunął rikszę ze środka drogi, gdyż ruch został całkowicie zablokowany. Muszę jednak pilnować własnej rikszy. Gdy zsiadam z niej, by zająć się okupowaną wciąź przez dziewczyny feralną rikszą, kątem oka widzę, źe ktoś wsiada na moje siodełko. Biegnę spowrotem, blokuję hamulec i spycham napastnika z siodełka. Nagle kilka centymetrów od mojej twarzy pojawia się twarz rządna rozróby. Stalowe oczy z nienawiścią wpatrują się w moje - próba spojrzenia!
-"No co, masz coś, pieprzony nielegalny imigrancie!?"
-"Po pierwsze jestem tu legalnie, po drugie zostaw moją rikszę"
-"A co, chcesz się bić!" - mówiąc to odpycha mnie od rikszy.
-"Spokojnie, nie chcę się bić chłopaki (za jego plecami stało kilku jego kolegów, którzy patrzyli na mnie w podobny sposób). Uspokój się. Zostaw moją rikszę. Nie chcę rozróby"
Przepychanka trwa przez chwilę, nagle napastnicy czmychają - z drugiej strony nadbiegają Policjanci wraz z feralnym rikszarzem - "Gdzie jest moja riksza?" - pyta mnie. Rzeczywiście, w czasie tego zamieszania straciłem z oczu jego rikszę, a teraz nigdzie jej nie ma.
-"Tam są, widzicie ich? To oni!" - Pokazuję na uciekających napastników, Policjanci wraz z riszkarzem ruszają w pogoń, jednak tłum zamyka się niczym Morze Czerwone i winowajcy znikają z pola widzenia.
Potem okazało się, że w czasie, gdy broniłem własnej rikszy, część napastników wzięła drugą rikszę i spóściła ją w dół jednej z pobliskich uliczek. Riksza rozbiła się o zaparkowany samochód.

---

Do mojej rikszy jednak wsiadają klientki, jedziemy na Waterloo Station przez Waterloo Bridge. Są jakieś smutne. W czasie jazdy zwieżają mi się, że ich koleżanka została tego wieczora aresztowana...

---

Ok. 3.30 rano. Po dostarczeniu dziewczyn na Waterloo wracam tym samym mostem na północną stronę Tamizy. Gdy jadę przez most, widzę gościa po drugiej stronie, który do mnie macha rękami i pokazuje, żebym podszedł. Zatrzymuje też dwie riksze przejeżdżające akurat drugą stroną mostu. Chce komórkę, żeby zadzwonić na Policję. Twierdzi, że właśnie ktoś skoczył z mostu.
-"Gość zatrzymał samochód (pokazuje na srebrnego Citroena z włączonymi światłami zaparkowanego przy krawędzi jezdni), i skoczył do wody. O, tutaj!"
Na miejscu zatrzymują się kolejne riksze (łącznie zbiera się ich kilkanaście). Okazuje się, że wszyscy kierowcy są Polakami. Gdy Anglik, jedyny świadek zdarzenia rozmawia przez komórkę, ze wsząd dookoła robrzmiewają polskie komentarze. Natychmiast pod nami na wodzie pojawia się Lifeboat, która przeczesuje bezradnie swoimi reflektorami mętne wody Tamizy. Jeżeli coś znajdą, to będzie to tylko ciało: Waterloo Bridge to chyba najwyższy most w Londynie, do powierzchni wody jest ok. 20-30 metrów. Woda ma kilka stopni celcjusza ciepła - nawet jeżeli samobójca przeżył zderzenie z wodą, a z tej wysokości jest to możliwe tylko w jednej pozycji, to w tej wodzie nie może wytrzymać dłużej niż 30 minut. A do tego był w ubraniu.
Policja zbiera relacje, a riksze powoli rozjeżdżają się z miejsca zdarzenia. Jest po 4 nad ranem, powoli dobiega kresu kolejny dzień pracy londyńskich rikszarzy.

---

To była dobra noc, zarobiłem ponad 100 funtów.

sobota, 29 listopada 2008

Rikszarz

Jest otwarty. Jest silny. Jak wielu mu podobnych, jest niebanalny.
Jego spostrzegawczość jest wyostrzona. Podczas gdy jedzie ulicą i obserwuje drogę, jednocześnie wie co się dzieje na obydwu chodnikach. Kaźdy ruch ręki przechodnia mogący wzywać rikszę jest natychmiast zauważany. Potencjalny klient jest w mgnieniu oka oceniany pod kątem wypłacalności i wysokości stawki za przejazd, która zawsze jest negocjowalna. Sprawdzany jest ubiór (buty!), rasa, budowa ciała, uroda, sposób poruszania się. Jeźeli trzyma mapę, stoi zdezorientowany na rogu i próbuje odczytać nazwy ulic, bezradnie rozgląda się dookoła jakby się zgubił, spieszy się do teatru lub błądzi po China Town w poszukiwaniu baru, którego tam nie ma, to ma dodatkowe punkty - wielu klientów się z nich rekrutuje.
Rikszarz zna miasto. Ulice to dopiero początek. W zaleźności od swojej specjalizacji rikszarz zna setki restauracji jeźeli pracuje w dzień, lub setki barów i klubów jeźeli pracuje w nocy (to drugie jest bardziej opłacalne). Więcej - wie gdzie są strip-cluby (bary stripteasowe) i burdele. I jeszcze jedna ważna rzecz - gdziekolwiek się nie znajdzie, wie, gdzie jest najbliższy automat - klienci często zapominają, że skończyła się im gotówka.
Wstaje około trzeciej po południu, je śniadanie gdzieś między czwartą a szóstą i wyjeżdża na miasto. Po powrocie, tak koło czwartej rano, jest czas na obiad lub kolację. A może obiadokoloację?
Gdy oczy przyzwyczajają się  do światła latarni, a światło dzienne staje się zbyt rażąco jaskrawe; gdy nie myłeś się juź kilka ładnych dni, ani nie prałeś swoich ubrań, bo po co?; gdy tłum płynący ulicami staje się jak otwarta księga; gdy miasto staje się jak własna kieszeń wtedy tranformacja staje się kompletna.
Wtedy wiesz, że jesteś już Londyńskim Rikszarzem.

sobota, 8 listopada 2008

Życie seksualne Brytyjczyków

Narzekasz na atmosferę w miejscu pracy? Możesz ją poprawić. Jeden na pięciu Brytyjczyków uprawiał seks w miejscu pracy. Skąd wiemy? Przepytano tysiąc dorosłych osób, dzięki czemu dowiedziano się również, że 49 procent badanych ma na koncie przypadkowy stosunek. 20 procent nie wierzy w sens monogamii, a trzech na dziesięciu nie sądzi, by leżało to w ludzkiej naturze. 25 procent panów i 10 procent pań przyznało, że byłoby skłonnych oddać się za pieniądze.

"The Sun"

piątek, 7 listopada 2008

"Czysciec"

Gosc powiedzial, ze da mi dobra stawke, jest tylko jeden warunek - musze wynajmowac od niego mieszkanie. A wiec dobra, zaczalem wynajmowac mieszkanie i zaczalem prace w jego firmie, wiesz - budowlanka. Mial kilkunastu ludzi. Remontowalismy mieszkania. Mial mnostwo zlecen. Firma miala spore obroty, robil swietna kase. Bral od nas depozyt - jak przyjelismy jakis sprzet a szefa nie bylo a towar byl uszkodzony, to potem nam odejmowal od pensji. Na przyklad wanna - gdzies tam byla stuknieta i juz po twojej pensji. Wiesz ile taka wanna kosztuje? Albo kibel? Co najmniej kilkaset funtow. Wiesz, Anglicy lubia dobrze mieszkac i maja kase. No wiec bral ten depozyt i duzo liczyl za mieszkanie. W pewnym momencie przestal nam wyplacac pieniadze. Wzial je i polecial do Polski stawiac chate z marmurow. Wrocil, ale kasy nie oddawal, latal samolotami do Polski. W koncu sie wkurzylem, powiedzialem, ze rezygnuje z pracy. Dobra, powiedzial, to wypadaj z mieszkania. W jednym momencie sie mialem znalezc na bruku. A nie, powiedzialem, nic z tego, wisisz mi 700 funtow, bede tutaj mieszkal, az je wymieszkal. Inni zrobili tak samo - wszyscy odeszli z pracy. W koncu jego firma padla, a my mieszkalismy na jego koszt, az musial zrezygnowac z mieszkan. Czasem go jeszcze widze w autobusie od Polski, siedzi ze spuszczona glowa, nie odzywa sie. Jak tylko mnie zobaczy, to ucieka. Teraz jest nikim.
Londyn...

czwartek, 6 listopada 2008

Riksza i papierosy

Tak jest, oto moje zajecie: jezdze na rikszy i sporadycznie sprzedaje papierosy po 3,5 funta. Jakbyscie sie kiedys na Wyspy wybierali, pamietajcie: tylko Marlboro Czerwone. Zadne zlote, srebrne, zielone czy biale w czarne ciapki - tylko Czerwone. Sprzedacie je na pniu (jak juz wiesc o tym, ze je macie, troche sie rozejdzie).
Tak wiec zaden "kurier londynski", teraz to raczej "rikszarz londynski". Moze to zabrzmi troche butnie, ale czasami sie nie dostaje tego, czego sie chce. Czasami to delikatne okreslenie. Statek schodzi z kursu, jest nadsterowny albo niesterowny, ale jeden jest pozytyw - Ty jestes jego kapitanem. Nie pozwol komu innemu kierowac Twoim statkiem. Moze zrobi to lepiej, ale co Ty z tego bedziesz mial? Czy bedziesz potrafil sam chwycic za ster? Ja che byc kapitanem, nawet jezeli moja lajba przecieka i ledwo plynie... Ale gdy gdzies dotrze, to cala satysfakcja bedzie nalezec do mnie. Proste, nie?
Albo jak mawia moja Babcia: "Zycie sie ciebie nie pyta, co ty chcesz - zycie na ciebie sra i idzie dalej!" ;)

niedziela, 26 października 2008

po co kolejny blog? Dzień #1

Nie wiem. Widać blogowanie jest silniejsze ode mnie. A może to blogowy potencjał Londynu, który jest... no właśnie. Piekłem? Niebem? Czyśćcem? Jedno jest pewne, wobec Londynu nie można być obojętnym. Nie mam tu na myśli architektury czy światowego znaczenia tego miasta, lecz życie to wylewające wiadra pomyj, to lśniące pięknymi ogrodami... I ludzi zanurzonych, odurzonych, uzależnionych od tego wszystkiego. Od tego, że nie wiesz, co przyniesie ci następny dzień...
Ja też tego nie wiem, więc piszę. Czytać tego nie trzeba, choć mam nadzieję, że będzie można.

Brick Lane. Niedzielny targ. Ciuchy, tanie gadżety, żarcie i kradzione rowery. Jestem tu dla tych ostatnich. Tu i tam kręcą się typy z rowerami. Udają, że ot tak, przyjechali na nich na targ coś kupić. Obserwują Cię, po jakimś czasie rzucają półgębkiem cenę i idą dalej. Po kilku minutach ten sam rower prowadzony jest przez innego typa. Nowy nabywca? Nie, to kolejny złodziej i nie wykluczone że narkoman obnosi teraz towar. Na pierwszy rzut oka widać, że nie mogą to być właściciele roweru. No bo kto jeździ w zwykłym dresie na rowerze wartym kilka tysięcy złotych (średnio ok. 2000-3000)?
Kupować/nie kupować? Chyba nie, to przecież kradzione. Tylko się napędza machinę kradzieży.
I wtedy pojawia się On. Rower idealny, skrojony wprost na mnie. Przystępuje do targowania, jednak bezskutecznie. Jeszcze chwila i... policjanci w cywilu łapią rower i obnosiciela. Ten ostatni ucieka, lecz rower zostaje w rękach stróżów prawa, którzy go fotografują i wrzucają do sporej furgonetki.
Londyn...